środa, 29 kwietnia 2015

Rozdział czternasty

Wbrew powszechnym opiniom chciałabym zdementować plotki jakoby Snape był alkoholikiem i podkreślał ołówkiem błędy w „Pięćdziesięciu twarzach Greya“! To jest… Wiecie co, zapytajcie M. Szaloną, ona jest tu współtwórcą większości szaleństw ;)


Show me a man with a tattoo and I'll show you a man with an interesting past.1

Jako portret, Wergiliusz S. Black nie miał większych wymagań wobec życia. Doskonale zdawał sobie sprawę, że jego doczesna esencja jest teraz zawarta w płótnie i nie stawia go dłużej w pozycji decyzyjnej. Cieszył się zatem, że wisi obok swojego kuzyna Vermeera, z którym całe wieczory mogli tłuc w pokera. Prawda, jego kuzyn nie był zbyt dostojnym towarzystwem nawet za życia (ten, kto wmówił mu, że kapelusze dodają uroku poety musiał być kompletnie pomylony!), ale przynajmniej w tej części domu nikt im nigdy nie przeszkadzał. To znaczy – do czasu, gdy różowowłose tornado nie przebiegło w dół schodów, a ogromny dog arlekin Vermeera, ujadając do tego jak wściekły, nie przewrócił im stołu, na którym leżały karty i żetony. 
– Bezczelne dziewczynisko! – krzyknął za nią Wergiliusz, ale ona nic sobie z tego nie robiła.
– Jak śmiałeś! – krzyknęła, gdy zbiegła już do hallu i dopadł do niej zdyszany Lupin. – Spałeś z inną kobietą!
Zbity z tropu wilkołak zrobił krok w jej stronę, ale zaraz potem się wycofał. Anastazja, wyjadając właśnie resztę masła orzechowego ze słoika, schowała się szybko z powrotem w kuchni. Nie miała zamiaru być tego świadkiem. Helgo, czemu wybrała sobie akurat ten moment na podjadanie!
– Dora, to… To było piętnaście lat temu, ja…!
– Dobrze wiesz, o co mi chodzi! 
– Nie, właściwie to nie wiem. Mówiłem ci, nie wiedziałem, że mam syna, to dla mnie taka sama nowość, jak dla ciebie!
– I kiedy się o tym dowiedziałeś?!
– No, trzy… Kilka… Dni temu? Dora! – Odskoczył na bok, gdy posłała w jego kierunku Upiorogacka. – Dora!
– I mówisz mi o tym dopiero teraz?!
– Dora!
– Nie nazywaj mnie tak! W ogóle się do mnie nie odzywaj! – Miotnęła w niego jeszcze paroma zaklęciami, zanim zdążył paść na dywan. Jeden szczególnie paskudny urok odłamał szczebel poręczy wiekowych schodów.
– Na Godryka, nie będę mówił do własnej dziewczyny po nazwisku! – Lupin przestał zasłaniać głowę, a Tonks na chwilę opuściła różdżkę.
– Co? – Trochę się uspokoiła. 
„Nazwał mnie swoją dziewczyną? Morgano…“
– To, co słyszałaś. – Wstał i otrzepał się, próbując zachować resztki godności.
Przez chwilę rozważała, co powiedzieć, ale zaraz potem impulsywna strona charakteru wygrała. Wymaszerowała do kuchni i trzasnęła drzwiami. Chwilę potem za Lupinem walnęły drzwi frontowe. Anastazja, speszona, stała za lodówką, trzymając łyżeczkę w ustach. Wyjęła ją, z miną winowajcy.
– Słyszałaś? – Tonks westchnęła ciężko.
– Przepraszam, naprawdę nie chciałam podsłuchiwać, po prostu byłam w kuchni.
Aurorka machnęła ręką, wzięła z szuflady drugą łyżeczkę i wzięła sobie kopiastą porcję ze słoika z masłem orzechowym. Usiadła z westchnięciem na stole.
– O co poszło?
– O nic.
Ana usiadła obok niej, choć wskoczenie na stół wymagało dwóch podejść. Zamachała bezradnie nogami w powietrzu, co, jak zauważyła z satysfakcją, trochę rozśmieszyło przyjaciółkę.
– Będę macochą. To znaczy byłabym… Jestem? – Wzruszyła ramionami. 
– Co?!
Idea zdradzającego Lupina bardzo kłóciła się z jego ogólnie przyjętym wizerunkiem.
– Nie to, co myślisz. Okazuje się, że ma syna. W wieku szkolnym. 
– Cholera. I nie miałaś pojęcia, że on istnieje?
– Żadnego.
– A on?
– Dowiedział się cztery dni temu, czy coś takiego.
– Ja cię…
W milczeniu zjadły resztę masła. Anastazja zeskoczyła ze stołu i wrzuciła słoik do kosza. 
– Chodź. – Złapała Tonks za rękę. Wyraźnie doznała jakiegoś olśnienia.
– Niby dokąd? – Nadal była trochę ponura, ale wiedziała, że panna Hexwood nie miewała nieciekawych pomysłów, więc posłusznie wyszła za nią z kuchni. Anastazja zgarnęła z wieszaka ich peleryny.
– Może to rosyjska krew przeze mnie przemawia, ale tematy dzieci wymagają drinków.

**

Różowe włosy Tonks z pewnością zawsze rozweselały otoczenie gdziekolwiek się nie pojawiła, ale w takim miejscu jak gospoda Pod Świńskim Łbem mogłyby być zrozumiane opacznie i przyciągać niepożądane spojrzenia. Usiadły więc z Anastazją w najdalszym kącie, z butelką Ognistej, wątpliwej jakości higienicznej szklankami i obszernymi kapturami na głowach – panna Hexwood niespecjalnie chciała też ryzykować zastanawianiem się, kto konkretnie mógł ją tu rozpoznać. Merlinowi dzięki, w takiej spelunie kaptury nie były widziane jako coś dziwnego. 
– Dobra. Więc od początku. Przychodzi do niego rano dzieciak i oznajmia, że jest jego synem?
– Dokładnie tak. – Tonks nalała im whisky do szklanek, stuknęły się i wypiły na hejnał. 
– Ja cię…
– Już to mówiłaś. – Dolała ponownie, stuknęły, wypiły.
– Wiem, ale… Niech mnie! Ale co, on tego nie sprawdził? Tak po prostu uznał, że tak, jasne, witaj po latach?
– Przypuszczam, że sprawdził, za kogo go niby uważasz? – W głosie przyjaciółki Anastazja wyczuła lekką pretensję, co zauważyła z niejaką satysfakcją. Jeśli tak było, to wciąż jej na wilkołaku zależało. Całe szczęście! Byli najbardziej pozytywną parą w tym całym przedwojennym bałaganie. Byłoby szkoda, gdyby się rozstali.
– I co on teraz z tym zrobi? Chyba go tak nie zostawicie?
– Ana, on jest niewiele młodszy ode mnie! Jest w wieku Pottera! – Jęknęła nagle Tonks i nalała im więcej whisky. Anastazja przezornie odsunęła butelkę nieco dalej od aurorki. – On ze mną zerwie. Teraz go trafi ta różnica wieku, zobaczysz!
– Prędzej szlag, jak się będziesz dalej tak zachowywać.
– Nie żartuj sobie nawet! To już koniec. – Położyła dramatycznie głowę na stole i walnęła w niego ręką.
– Co wyprawiasz, absurdalna kobieto! – Ana upiła ze szklanki resztkę, która nie została rozlana.
– Ja tu cierpię!
– Ja ci zaraz pocierpię, jeszcze się nic nie stało! No i ma syna, co z tego? 
– To z tego, że pewnie uzna, że ja do tego obrazka nie pasuję! Nie wybierze mnie… Nikt mnie nigdy nie wybiera.
Ana pacnęła ją w różowy łeb i prychnęła. Rozlała im resztę whisky do szklanek.
– Głupoty gadasz, jesteś najlepszym, co tego faceta spotkało! To może nie być takim złym pomysłem. Z tym dzieckiem. Już tak nie desperuj! Możecie… Ja wiem, razem się nim zajmować? Gdzie on mieszka?
– Z babcią. Która podobno jest koszmarna! – Dramatyzowała dalej aurorka. – A z tego, co mówił Remus, dzieciak kompletnie nie da się wychowywać.
– Tym lepiej, nie będziesz musiała. A babcie są najlepszym wynalazkiem ludzkości! Nie wiesz, co mówisz.
Zanim Tonks zdążyła powiedzieć cokolwiek jeszcze, ktoś postawił z rozmachem na stole trzecią szklankę i drugą butelkę Ognistej. 
– Dobry wieczór.
Puchonki podniosły głowy, tak samo zdumione. Snape usiadł na wolnym krześle obok Anastazji, nie zdejmując nietoperzowatego płaszcza, choć w środku było coraz bardziej duszno. Dym papierosowy przesłaniał widoczność i obydwie zachodziły w głowę jak w ogóle je tu znalazł i skąd wiedział, gdzie są. A niech go, widocznie nie był szpiegiem tylko z nazwy.
– Co tu robisz? – burknęła Ana, uznając, że to już odruchowe i nawet nie będzie próbować być miłą. Snape uśmiechnął się wrednie i nalał im whisky.
– Merlinie, co za nerwowość. – Uśmiechnął się paskudnie. – Przyszedłem dobić targu. – Uniósł szklankę w geście toastu i wypił. Tonks przygarnęła swojego drinka bez pytania, ale Anastazja zostawiła swój nietknięty.
– Targu?
– Mam propozycję nie do odrzucenia.
– Widzisz, tobie znowu się wydaje, że masz mi coś do zaoferowania. – Uśmiechnęła się wrednie, a Tonks uznała, że chyba podpatrzyła u niego ten paskudny grymas, choć wiedziała, żeby nie mówić takich rzeczy głośno. Kto wie, które pierwsze miotnęłoby w nią jakimś urokiem.
– Ja się w ogóle rzadko mylę, Hexwood.
– Wiesz, że jeśli zajrzysz do słownika, to pod hasłem „niemożliwy“ będzie twoje zdjęcie?2
Snape skrzywił się ironicznie. To był jeden z tych grymasów, który mówił „Nie jesteś warta, by kroczyć po ziemskim padole“, a potem już chciał się odezwać, ale przypomniał sobie o Tonks. Spojrzał na nią wymownie. Aurorka przewróciła oczami i wstała od stolika, mamrocząc coś o toalecie. Ana zmrużyła oczy. Miała ochotę po prostu kopnąć go w kostkę, nieważne jak dziecinny był ten impuls.
– Słuchaj no! – Wycelowała palec w jego stronę, a on dopił whisky.
– Dolewkę?
– Poproszę. I nie zmieniaj tematu! To miał być mój wypad z przyjaciółką na drinki, ma kłopoty i ciebie to nie dotyczy! – Dźgnęła go palcem w ramię. Nawet się nie poruszył.
– Ach, rozbrajające. Nie ma to jak pęknięte serduszko żony wilkołaka. – Dolał im Ognistej i podsunął jej szklankę, wciąż spokojny. – Czy jesteś w stanie mnie wysłuchać w ciszy i spokoju, czy będę musiał cię zakneblować?
Zszokowana, nie powiedziała nic przez jakiś czas, w końcu przypominając samej sobie w myślach o konieczności zamknięcia ust. Przesłyszała się. Na pewno! Obserwowała, jak przez jego twarz przemyka bardzo niepokojący uśmieszek. Snape i kneblowanie dziwnym trafem jednocześnie się ze sobą komponowało i gryzło. Jakoś nie potrafiła sobie wyobrazić sytuacji, w których mógłby potrzebować kogoś… Nie! Nie. Nie należało iść w tę stronę! Łyknęła drinka na raz. Niecierpliwie poprawił okulary, które zjechały jej z nosa.
– Zrób coś z tymi oprawkami, Hexwood. Więc?
– Tak.
– Co „tak“?
– Twoje ego może być przeze mnie leczone jeśli będziesz przynosił alkohol. Dobra strategia. – Przysunęła sobie butelkę i nalała im jeszcze po jednym.
Severus wyjął z kieszeni płaszcza paczkę Marlboro lightów i dramatycznie położył na stole, niczym ostatni bastion i argument koronny. Anastazja zmrużyła oczy i skrzyżowała ręce na piersi. Był nieznośny! I uparty.
– Czego chcesz? – wymruczała nieufnie, odstawiając szklankę.
Severus uśmiechnął się krzywo. No, teraz wreszcie szli w odpowiednim kierunku, to jest – dogodnym dla jego planów.
– Zaraz się dowiesz, czego chcę. I wiedz, że ja wiem, co planujesz. Będziesz potrzebować… Obiektu testowego, nazwijmy to w ten sposób. I jestem w stanie się poświęcić. – Przysunął jej szklankę, stuknął się z nią i wypił, udając, że wcale nie czeka na jej odpowiedź. Skrzywiła się i odsunęła od niego butelkę.
– Ty już masz dość. O czym, do cholery, gadasz? – Wstała i zaraz została przez niego pociągnięta z powrotem na krzesło. Rozejrzał się z irytacją.
– Nie rób scen. Wiesz dokładnie, o co mi chodzi. Mówię o tym! – Pokazał na swoją lewą rękę. Parę osób faktycznie na nich patrzyło, ale chyba wzięli to za zwykłą kłótnię, Merlinowi dzięki, bo nikt specjalnie żywiołowo nie reagował. W końcu był to piątek wieczór w Świńskim Łbie, a nie w Trzech Miotłach.
– Właśnie widzę… Czemu masz na sobie koszulę? – Próbowała wyciągnąć ukradkiem papierosa z paczki, ale odsunął obcesowo jej rękę.
– Salazarze! Borsuki w miejscach publicznych i po alkoholu… – Pod stołem podciągnął nieznacznie rękaw i wskazał na Mroczny Znak, który był jeszcze ciemniejszy, niż ostatnio. Anastazja zmarszczyła nos.
– Wypraszam sobie! Borsuki nie znoszą społeczeństwa, zaproszeń, obiadów i wszystkich takich i… Czy on się rusza?! – Wsadziła głowę głębiej pod stół, ale Snape zaraz ją stamtąd wyciągnął, znowu rozglądając się na boki. Część siedzących obok mętów obserwowała ich z coraz większą ciekawością. Korzystając z zamieszania wyciągnęła sobie jednego papierosa z paczki. Machnęła nim autorytarnie przed jego nosem.
–  Dobrze, skończmy tę farsę! Nie wiem skąd, ale skoro i tak już wiesz, że będę nad tym – machnęła ręką w generalnym kierunku jego osoby – pracować, to wiesz też pewnie, że będę nad tym pracować z Weasleyem. 
Snape wyciągnął w jej stronę zapalniczkę. Przyjęła ogień z godnością i stała się nagle całkiem poważna. Odchyliła się na krześle, jak gdyby była inwestorem i rozważała, czy ten biznes w ogóle się opłaca. Zaciągnęła się solidnie.
– Weasley jest tu bezużyteczny – wtrącił się Snape.
– To ty tak sądzisz.
– Jesteś niedorzeczną kobietą!
– Nie bardziej, niż ty.
– To nie miało sensu. – Skrzywił się i również zapalił. 
– Ty też nie.
– Przestań! – Potarł skronie. „Slytherinie, to będzie męka… Czemu moja przyszłość zawsze spoczywa w rękach wariatów?“
– Nikt cię do niczego nie zmusza, pamiętaj. – Uśmiechnęła się z satysfakcją. Jego propozycja właściwie miała sporo sensu; pokusiłaby się o stwierdzenie, że nawet więcej, niż sporo. Naukowa ciekawość już dawno w niej zwyciężyła – eksperymenty na żywym obiekcie mogły być dokładnie tym, czego potrzebowała do rozpracowania Morsmordre. W którymś momencie i tak musiałaby znaleźć jakiegoś Śmierciojada, żywego czy martwego. Nie sądziła tylko, że jakiś sam do niej przyjdzie. To było rozkosznie proste, a teraz może dać Snape’owi się trochę pomęczyć. To przecież nie tak, że na to nie zasługiwał.
Nieważne jakie długi u niego miała, jakie miał on i czy mogli sobie wzajemnie pomóc. Pozostawał tym samym złośliwym nauczycielem z przeszłości, na którym w końcu mogła się trochę odegrać. Teraz nie była już bezbronną Puchonką, której mógł odebrać pięćdziesiąt punktów w ciągu jednej lekcji.
– Ty naprawdę sądzisz, że powinienem zostać z tym do końca życia, prawda? – zapytał poważnie, gasząc papierosa w popielniczce, wyraźnie coraz bardziej żałując swojej oferty.
– To nieistotne, co ja uważam. – Dmuchnęła dymem na bok i wyciągnęła w jego kierunku rękę. – Ale umowa stoi – powiedziała nagle.
Uniósł brew, a ona pomachała niecierpliwie dłonią.
– No, potrząśnij, zanim się rozmyślę! Będę cię kroić na kawałki, dźgać różdżką, co tam będzie trzeba. – Zgasiła papierosa. – Rozgryzę to zaklęcie, choćby to była ostatnia rzecz, jaką zrobię.
– Wiem. – Spoważniał nagle. Anastazja miała wrażenie, że być może naprawdę zaczął ufać jej umiejętnościom, być może… 
– I naprawdę jesteś niedorzeczną kobietą. 
Być może jednak nie. 
Zapiął z powrotem rękaw koszuli i uśmiechnął się krzywo. 
– Zabierz tę rękę, Hexwood. Spiszemy umowę.

**

Aberforth Dumbledore był w życiu przyzwyczajony do kilku rzeczy. Po pierwsze, w swoim pubie spotykał osobników najdziwniejszego sortu, którym nie należało zadawać pytań. Po drugie, w ciągu dnia nie ma ruchu i należy się z tym pogodzić. Po trzecie, uczniowie Hogwartu zazwyczaj nawet nie zaglądają do Świńskiego Łba w czasie wypadów do Hogsmeade i to był fakt. Merlinowi dzięki, jeszcze tego mu brakowało – więcej kłopotów! Dlaczego zatem te cholerne dzieciaki uparły się dziś zaburzać jego porządek rzeczy? Aberforth przyniósł im zamówione kremowe piwa i zerkał nieufnie na zgromadzenie.
Pośrodku grupy siedziała bardzo wzburzona dziewczyna z równie wzburzoną czupryną brązowych loków. Piegowaty rudzielec musiał być, rzecz jasna, Weasleyem, tak jak tamta dwójka pod oknem… A tam obok? Na Merlina, Harry Potter!
– … I dlatego musimy się bronić! Sami, skoro okoliczności są takie, a nie inne. – Gryfonka zakończyła swoją przemowę i usiadła, poddenerwowana i z aurą wojskowego przywództwa wokół siebie.
– Więc… Kto w to wchodzi? – zapytał Potter, trochę nieśmiało. Aberforth nieznacznie zmarszczył brwi i z tego zamyślenia nalał za dużo piwa do kufla. Zaklął pod nosem i wylał wszystko do zlewu. 
Szczerze mówiąc, nie tego się spodziewał po Zbawcy Czarodziejskiego Świata, Chłopcu Który Przeżył, czy jak go tam jeszcze nazywali. Dzieciak był dość niski jak na swój wiek, stanowczo za chudy i najwyraźniej odziedziczył niesforne włosy swojego ojca. Aberforth współczuł mu ich niezmiernie, bo przez nie już w ogóle nie sprawiał wrażenia imponującego dowódcy… czegokolwiek, a już zwłaszcza tego, co tam planowali.  Już jego koleżanka była bardziej wiarygodna. Właśnie. Co oni tam w ogóle wyprawiali? Nie mógł się powstrzymać. Podszedł bliżej i zebrał puste kufle ze stołu. Zerknął na pergamin, który trzymała poddenerwowana Gryfonka. „Gwardia Dumbledore’a“. Aberforth wyłącznie dzięki wybitnej sile woli nie zrzucił tacy na podłogę. Cholera!
Część dzieciaków przebąkiwała coś jeszcze pod nosem, ale większość, przy akompaniamencie pomrukiwań i nieśmiałego szelestu pergaminu, wpisała swoje nazwiska pod spodem. I wtedy drzwi pubu otworzyły się, z niejakim trudem i kompletnym brakiem dramatycznej nagłości. Do środka wpadł lodowaty wiatr, a wraz z nim – wysoki blondyn o szczurowatej twarzy i włosach tak jasnych, że prawie białych. No dobrze, wycofajmy to o dramatyzmie. Dumbledore zmarszczył brwi. Niech go strzeli podagra, jeśli to nie syn Narcyzy i Lucjusza!
– Malfoy – warknął Harry, podczas gdy jego koleżanka pospiesznie wcisnęła obciążający ich pergamin do torby. – Czego tu szukasz?
„Ha!“, pomyślał Aberforth, uznając, ze jeszcze nie stracił na swojej słynnej spostrzegawczości.
– Granger. Potter. Wysoka Izbo. – Malfoy zdjął swój czarny płaszcz z, prawdopodobnie wrodzoną, elegancją i powiesił go na oparciu krzesła. Zerknął na siedzenie, ale po wstępnych oględzinach uznał, że postoi. – Chcę dołączyć.
– Dołączyć?! – zapytali jednocześnie bliźniacy, ściągając czapki i zaciskając pięści.
– Chętnie powtórzę…
– W co ty niby grasz, Malfoy?! – prychnął trzeci Weasley.
– Ta, jasne! Zaraz nas wyda Umbridge! – syknęła, równie ruda, a więc najwyraźniej ich siostra. Bojowe plemię. – Jestem bardzo ciekawa, kto go poinformował o zebraniu… – Rozejrzała się po wszystkich, ale nikt nie miał odwagi spotkać jej spojrzenia.
– Wynoś się, Malfoy! – Potter wstał i wskazał mu drzwi, a bliźniacy cisnęli w niego jego własnym płaszczem. Latorośl Lucjusza nie jest zbyt lubiana, co za niespodzianka… Aberforth naprawdę musiał się powstrzymywać, żeby nie chichotać pod nosem.
– Naprawdę wolałbym, żebyś tego nie dotykał, Weasley. – Ślizgon skrzywił się nieznacznie i podniósł płaszcz z podłogi. Koleżanka Pottera aż zmarszczyła brwi. 
„Czemu był taki ugodowy? Coś tu nie gra. Od początku semestru jest taki wyciszony…“, pomyślała, a potem przypomniała jej się piosenka Tiary Przydziału i zaczęła najwyraźniej rozważać pewne za i przeciw, bo przygryzała nerwowo usta.
Potter tymczasem wyciągnął różdżkę, podobne pomysły widocznie powstały już w głowach pozostałych dzieciaków, sądząc po ich minach. Większość z nich to pewnie Gryfoni, u których, jak wiadomo, cierpliwość i zdolność słuchania nie jest cnotą.  Aberforth (nie bez żalu, bo był bardzo ciekawy poziomu umiejętności pojedynkowych Harry’ego) już szykował się do interwencji, gdy nagle Gryfonka wbiła w Malfoya jeszcze bardziej przenikliwe spojrzenie, niż przedtem, i stanęła między nim a tłumem.
– Hermiona!
– Cicho. – Odwróciła się z powrotem do blondyna, który starał się zachować obojętną minę. – Czemu tu przyszedłeś? – zapytała go rzeczowo.
– Już mówiłem… – zaczął znowu cierpliwie.
– Nie. Dlaczego naprawdę tu jesteś?
– Bo jest Ślizgonem! – krzyknął ktoś.
– On coś knuje! – dodał ktoś inny.
– Niech spada do lochów!
– Właśnie!
Potter wciąż celował w niego różdżką, ale najwyraźniej nie był tak głupi, żeby miotać w pubie klątwami (przynajmniej na razie), tymczasem Malfoy rozejrzał się dyskretnie, prawdopodobnie szukając wzrokiem innych Ślizgonów (Aberforth ani przez chwilę nie podejrzewał, żeby syn Lucjusza nie był w Slytherinie). Był jednak jedyny. Nawet jeśli czuł zakłopotanie, starał się to ukryć. 
– Możemy porozmawiać… W cztery oczy? – Chwytał się tej dziewczyny jak tonący brzytwy. Dumbledore niemal widział to rozpaczliwe machanie rękami… Wątpił, żeby nauczyli chłopaka pływać, pewnie zamiast tego kazali tańczyć mu walca.
– Nie. – Była nieugięta. – Przylazłeś, to się broń. Chyba nie sądziłeś, że padniemy z radości na twój widok? – Skrzyżowała ręce na piersi.
Malfoy rozważał chwilę jej słowa, a potem skinął krótko głową i ubrał z powrotem płaszcz. Ruszył do wyjścia, czując na swoich plecach nieprzyjazne spojrzenia i słysząc szmery narady. Hermiona próbowała przeforsować swój punkt widzenia, reszta nie chciała o tym słyszeć, ale nagle Gryfonka zawołała za nim:
– Malfoy! Stój. – Wyciągnęła pergamin z torby i podeszła. Aberforth prawie gwizdnął z przejęcia. Odwrócił się tyłem do baru, dla niepoznaki, ale dalej czujnie podsłuchiwał. Długo tak jednak nie wytrzymał. Był zbyt wścibski.
– Co robisz?! – Usłyszał najmłodszą latorośl Weasleyów, która złapała tą drugą za ramię.
– Wiem, co robię. Potraktuj to jako eksperyment społeczny. – Wyrwała się i podeszła do Ślizgona, który mrużył nieufnie oczy i rozejrzał się ponad jej ramieniem.
– Czemu tu jesteś? Tylko mów prawdę!
„Nie chcę nawet wiedzieć, kto mu powiedział o tym zebraniu… Jemu nie można ufać!“ Chwilę mięła w dłoniach pergamin, a potem przypomniała sobie o klątwie. „No dobrze, ale nie muszę mu ufać“, uznała w myślach, nie bez niejakiej satysfakcji.
– Powiedzmy, że… Ja też muszę się bronić – powiedział w końcu.
– Przed czym?
– Nie czym, Granger. Kim. – Wbił w nią stanowcze spojrzenie, a ona najwyraźniej coś tam dostrzegła, bo wyciągnęła pergamin w jego stronę. Potem go jednak cofnęła i dopilnowała, żeby Malfoy spojrzał jej prosto w oczy.
– Jeśli to jakiś podstęp…
– To wywiesicie mnie za nogi z Wieży Gryffindoru, wiem.
– Coś w ten deseń. Więc nie schrzań tego. – Podsunęła mu listę, uznając, że tym gestem wiary w drugiego człowieka (choćby i był to Ślizgon) dostatecznie zastosowała się do zeszłorocznej mowy Dumbledore’a. Malfoy przebiegł szybko wzrokiem po nagłówku i już chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował, gdy zobaczył jej minę.
– Nawet nie próbuj – ostrzegła go, zanim zdążył się odezwać. Wyjął więc z torby eleganckie, czarne pióro i kałamarz. Złożył zamaszysty podpis na samym dole. Aberforth zauważył, że Potter wciągnął ze świstem powietrze.
– Tak po prostu? – zapytał Ślizgon podejrzliwie.
– Tak po prostu – odparła, nie mogąc powstrzymać dziwnego uśmieszku. Dumbledore był pewny, że Gryfonka nie była głupia, a przynajmniej na taką nie wyglądała. Słyszał, co mówiła o zaklęciu Proteusza. Pomyślał chwilę, a potem zarechotał pod nosem i szybko udał, że to atak kaszlu. Sprytna dziewucha! Pergamin na pewno jest zaczarowany!
– Nie wierzę, że nie rzuciłaś jakiejś klątwy… 
– Jakiej klątwy?
– Ja wiem? „Każdy Ślizgon, który dotknie tego pergaminu zmieni się we…!“
– Fretkę? Tego byś się spodziewał. – Uśmiechnęła się kpiąco.
– Touché, Granger – mruknął. Dalej oglądał pergamin z każdej strony, ale wyrwała mu go w końcu.
– Czasem jesteś kompletnym Ślizgonem.
– Czasem? – burknął, wcale nie dyskretnie, Potter.
– Być może, ale twoje gryfoństwo w końcu cię kiedyś zgubi. – Malfoy uśmiechnął się wrednie.
– I wtedy zapewne wyskoczysz zza rogu, krzycząc „Ha!“? – Zwinęła pergamin i wsadziła do torby, patrząc na Malfoya wyzywająco. 
Coś w jej spojrzeniu sugerowało mu, że nie tylko nie była tak naiwna, jak myślał, ale też chyba nie zdawał sobie do końca sprawy, co właśnie podpisał.












____________________
1 Jack London

2 Mój ból nad brakiem ekwiwalencji! Gdybym tylko mogła wstawić tu to, moje życie (być może Wasze też) byłoby o pół tonu zabawniejsze: "Denial ain't just a river in Egypt.“ – Mark Twain

2 komentarze:

  1. Kocham Twojego bloga <3 Czyta się go po prostu nieziemsko... Muszę przyznać, że w dzisiejszych czasach strasznie trudno jest znaleźć opowiadania, że tak to ujmę "tak dobrej jakości". Naprawdę dobra robota, życzę dalszych sukcesów w karierze pisarskiej ;).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję! <3 Niezwykle sobie cenię każdy komentarz – zwłaszcza tak miłe, jak ten :) Mam alert na każdym blogu właśnie po to, haha – próżne ze mnie stworzenie. Dziękuję jeszcze raz, jak widać od czasu "Sióstr" dorobiłam się aż pięciu innych historii, więc nie próżnuję – póki weny starczy na męczenie Snape'a, póty pewnie będę tworzyć :) Napisz mi, co sądzisz, jak już skończysz czytać, jestem bardzo ciekawa, czy do końca będzie się tak podobało.

      Pozdrawiam,
      O.

      Usuń